Lilliri
Byłem mały, patrzyłem w lampkę owiniętą woalem z kolorowej bibuły po której namalowane kolorowały się kwiaty i w gwiazdach wyciętych z powietrza przenikał mój wzrok, obserwując rzeczowo – jak dzieci, ach, jakże niebajkowe dzieci! – rozżarzony pręcik żarówki jasnej, jasnej zapalonej przez dobroduszną rękę Mamy, kończącej właśnie opowiadać bajkę. Zawsze stawiała ją przed moim łóżkiem, a ja zamieniałem się we wzrok, chłonąc światło aż małe, niebieskie i czerwone punkciki wypisywały się na zamkniętych powiekach w ciemności w której majaczyły kolory i kształty. Zwrócony ku jasności pastelowej nie widziałem cieni, nieblasków, ciemności igrały wokół mnie ale niewinnie leżałem w blasku czarownym i oczywistym. A Mama tak zawsze nie mówiła o cieniu i tylko wiedziałem, że gdzieś w krajach dalekich, przedziwnych, chińskich, porcelanowych księżniczek najcudniej tak niezrównanie, niewyobrażalnie, nieoddychalnie pięknych, kryją się smoki, które pokonają rycerze i mroki jakieś niejasne – cudowna dwuznaczności! ciebie też nie znałem! Och, jakież okropne było, gdy nieznajomy mi pan przyszedł do nas pewnego razu zobaczyłem, że za nim uciekał od światła jego cień! Tak blisko mnie otarł się ten potwór, czarny cały pokraczną imitacją człowieka zostałem roztrzęsiony uciekałem pod kwiecistą spódnicę Mamy wołając płaczem a ona tuliła mnie i wszystko minęło, i wcale nie było mi źle i okropnie, ale widziałem przecież naokół siebie larwiaste wylinki podłości i niedobrych rzeczy te Mama zawsze oddalała ode mnie, tak dobra, tak dobra i lgnąłem, lgnąłem do światła. A potem nadszedł, który musiał nadejść, gdy odwracając głowę za czym bądź, odkryłem ten straszny sekret, tajemnicę okrutną i zimną jak ogień bezwzględny, straszny, mój Boże, straszny, straszny, gdy mej nie mogącej uwierzyć źrenicy ukazał się bezlitośnie własny, mój – cień. Pamiętam, próbowałem – przyrzekam, próbowałem! tak mocno, jak tylko umiałem! – wyrwać go sobie i bez litości wyrzucić za, lecz gdy wziąłem lampkę owiniętą woalem z kolorowej po której malowały się kwiaty i wycinały gwiazdy, ach, jak bym nie świecił, zawsze, zawsze pojawiał się przecież. Mamo, ty przecież nie wiesz, co jest za mną, bo przecież byś mi powiedziała, lecz twoje oczy nie widzą tych obrzydliwości, bo zawsze mój cień zasłaniałem ci ja. I mijał czas przyszedł pogodzić się z wszystkim, rozgoryczyć swoją bezsilność, we śnie przyszedł do mnie Motyl niespodziewany z lampką jaśniejącą tak mocno, tak bajkowo, tak słodko mówił mi słowa mojej Mamy tak inaczej; zjawiał się z nieba co wieczór i lecieliśmy wysoko, wysoko za kraje dalekie, przedziwne, porcelanowe piliśmy noce i gubiłem się w jego fantasmazyjnych piórach. I frunęliśmy coraz to wyżej i piękniej i noc coraz bardziej – widziałem! – była ciemna i tyle cienia pomiędzy gwiazdami przelewało się lepko; i Motyl olbrzymi miał cień. Lecz cóż to? odkryłem nareszcie tajemniczy urok nocy granatowej, szeptu zemdlonego Motyla spojrzeń sekretnych, urocznych i przecież wszystko jest światem, noc-dzień, chłód-ciepło, Mamo, nie widzisz? lecz nie – ją za bardzo oślepiło światło tak dobre, lecz tak beznadziejnie pozbawione cienia, niepełnie, niepełnie i Motyl odleciał, zostawił mi na włosach pył tęczowy i kwietny zapachem pragnień rozkoszy i życia prawdą ze swoich skrzydełek i odleciał, lecz przecież – pył jego przemienił mię w istotę o skrzydłach z kalejdoskopu i lekkich jak astralny puch czekam radośnie z cieniem i światłem na drugiego – motyla.
Skomentuj utwór (0)
- Zaloguj się, aby móc komentować utwory innych użytkowników -