Rana
Widoczna była z daleka - wysoka, szczupła, w ciężkich białych New Rockach na nogach, ubrana w kolorowe leginsy, z opiętą wokół ud krótką spódniczką i w rozpiętym, sięgającym pasa, sztucznym, zielonym kożuszku. Mocnym, żywym kolorem wyróżniały się jej przystrzyżone na jeża blond włosy, które w jednym miejscu, nad lewą skronią, wąskim pasmem schodziły aż do szyi. Była lekko ubrana, zważywszy na dokuczliwy chłód lutowego popołudnia. Zbliżając się do niej spostrzegłem klamrę od jej skórzanego pasa, na której widniała głowa pit bulla. Nie lubiłem tych psów, klamra zrobiła jednak na mnie wrażenie. Działała na wzrok jak magnes. I znakomicie komponowała się z wysmukłą figurą dziewczyny. Kiedy stanąłem przed nią, zobaczyłem przede wszystkim ciepły uśmiech zakrywający większą część jej twarzy.
- Witaj czarodzieju... - rzekła na powitanie, patrząc na mnie z radosnymi ognikami w oczach.
- Mam coś dla ciebie - odpowiedziałem wesoło, wskazując ręką na okno swojego mieszkania.
Większą część powierzchni mojego jednopokojowego mieszkania pokrywał gruby, miękki materac. Ponieważ nie chciało mi się go rano składać, a wieczorem rozkładać - stał rozłożony przez cały czas, pełniąc funkcję łóżka, krzesła, a nawet stołu. Gdy ktoś mnie odwiedzał, po prostu siadał na nim. Przeważnie po turecku, bo tak było najwygodniej.
Ona tak nie zrobiła. Wybrała fotel bujany, który obok stolika z laptopem oraz szafy i głośników stojących na ziemi, stanowił resztę umeblowania pokoju. „Księżniczka" - zażartowałem w duchu. Rana bujała się w fotelu i rozglądała dyskretnie, szukając zapewne dodatkowych informacji na mój temat. Ja krążyłem pomiędzy pokojem i kuchnią, udając zaaferowanego bardziej niż to było w rzeczywistości. Czułem się onieśmielony. Zaskakiwała mnie w tej dziewczynie ogromna swoboda bijąca z jej ruchów, promiennych uśmiechów i idealnie do tego pasującej, a przy tym zadziwiająco zmiennej i zawsze odpowiednio dobranej, tonacji głosu. Jakby tego było mało, wszystko to było podane w odpowiednich proporcjach i spojone ze sobą węzłem ujmującej, naturalnej grzeczności. Czułem, jak pod wpływem jej obecności w pośpiechu opuszcza mnie pamięć zdarzeń i spraw, które wypełniały kończący się właśnie dzień. Za chwilę wniosłem do pokoju dwa kufle grzanego wina. Jeden z nich podałem Ranie. Usłyszałem śpiewnie i miękko wypowiedziane: "dziękuję". Usiadłem niedaleko niej na materacu i zapytałem:
- Długo jeszcze tam byłaś?
- Właśnie niezadługo. Po pierwszej wyszliśmy.
- Szkoda, że nie mogłaś zabrać się z nami.
- Też żałuje, ale widziałeś że byłam z kimś.
Odwróciłem się i włączyłem playera w laptopie. W jednej chwili Shponglowy filtr nałożył się na wszystkim („you`ve got me spinning round" - powtarzał męski głos na miękkim, wycofanym gdzieś głęboko w siebie bicie). Zaskoczył mnie sekretny impet z jakim zjawiła się muzyka - pulsująca tajemnie w przyciemnionej przestrzeni pokoju. To pewnie przeważyło. Spostrzegłem, że materac przestał być materacem - że jest teraz latającym dywanem. Naraz unieśliśmy się, wysoko, ponad niewidoczną już ziemię, a czas uwolnił się od ciążącego na nim obowiązku rozpoczynania i kończenia.
Popijaliśmy wino, a ja wyraźnie czułem, że ona na coś czeka. Przyglądałem się jej ukradkiem. Nie widać było po niej jednak najmniejszych oznak, by chciała coś zmienić. Nie odzywała się i wydawała się być całkowicie pochłonięta trzymanym w dłoniach kuflem. Ze mną było podobnie. Całkiem dobrze się nam tak milczało we dwoje.
-----------------------------
- Jest taka historia? - rzekłem w pewnej chwili. Mój kufel był już w dużej części opróżniony, a cały wielki świat skurczył się do rozmiarów pokoju, w którym się znajdowaliśmy.
- Tak... - odparła Rana, spoglądając na mnie w oczekiwaniu. Jej oczy ładnie zalśniły i pociemniały od wypitego wina.
- Jest taka historia?... - powtórzyła.
- Wielu ludzi było, ale tylko jeden pośród nich posiadł wiedzę... - zacząłem, czując radosne podniecenie, że mogę w ten sposób do niej mówić. - Pewnego dnia, człowiek ten przemówił do pozostałych: „Przygotuję dla was ceremonię zwaną Tańcem Duchów. Trwać ona będzie cztery dni." I u schyłku pewnego dnia, gdy słońce kryło się za horyzontem, czterech wybrańców przywdziało stroje Duchów. Zgromadzeni mężczyźni i kobiety stali w pobliżu. A gdy zapadł zmierzch, ceremonia się rozpoczęła. Duchy zbliżyły się do ogromnego stosu ułożonych gałęzi i zaczęły krążyć wokół niego. Chwilę później usłyszano ich śpiew. A za niedługi czas, gdy miejsce uroczystości oświetlił płomień strzelający wysoko w niebo z płonącego stosu, Duchy zaczęły tańczyć. Widok to był niezwykły, gdy barwnie przebrane postacie w tanecznych podskokach zataczały kregi wokół ognia. I gdy ceremonia osiągnęła swój szczyt, niespodziewanie, pojawili się dwaj nieznani tancerze. Stroje obcych były daleko bardziej malownicze od przebrania pozostałych Duchów. A gdy przystąpili oni do tanecznego kręgu, okazało się, że potrafią tańczyć lepiej od innych. Zebrani mężczyźni i kobiety patrzyli tylko na nieznanych gości. Ich widok zapierał im dech w piersiach przyćmiewając wszystko inne. Starzy, mądrzy ludzie, znajdujący się pośród zebranych mężczyzn i kobiet, zaczęli pytać się między sobą: „Kim są ci dwaj?". Żaden z nich jednak nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wszystkie Duchy tańczyły nieprzerwanie aż do świtu. A z chwilą nadejścia jego pierwszych oznak, obcy oddalili się. Próbowano za nimi pójść, ale nie udało się odnaleźć ich śladów.
Kolejnej nocy, gdy wszystkie Duchy podczas tańca cofnęły się poza krąg światła rzucany przez płonący stos i zatopiły w ciemności, obcy również tak uczynili. Pozostawali jednak w pewnym oddaleniu, stroniąc od zbyt bliskiego kontaktu z resztą tańczących. A ci nie mogli znaleźć okazji, aby poznać bliżej tajemniczych przybyszów.
Trzeciej nocy było tak samo - obcy przyszli, by tańczyć wspólnie z innymi Duchami, a nikt z zebranych ludzi dalej nic o nich nie wiedział. I ponownie, gdy na horyzoncie pojawiły się pierwsze oznaki świtu - obce Duchy znikły. Ktoś jednak zauważył, jak zmierzały w kierunku wysokiej góry, znajdującej się blisko miejsca, w którym odbywa się ceremonia.
Nim czwarta noc nastała, mądrzy ludzie pośród zebranych mężczyzn i kobiet orzekli: „Lepiej będzie, jak czegoś się dowiemy o tych znikających tancerzach. Dzisiejszej nocy musimy się przekonać skąd oni do nas przychodzą. Przed nastaniem świtu trzeba osiodłać kilka najszybszych koni i rozstawić je wraz z jeźdźcami wzdłuż drogi prowadzącej do wysokiej góry."
Gdy tylko zapadła ciemność duchy rozpoczęły swój taniec . I tańczyły nieprzerwanie przez całą noc. Obcy byli wśród nich. A gdy koniec nocy był bliski, rozstawiono konie wraz z jeźdźcami wzdłuż drogi prowadzącej do wysokiej góry. Z chwilą pojawienia się porannej zorzy zakończono uroczystość. Obcy natychmiast ruszyli w kierunku wysokiej góry. Droga, którą obrali biegła w pobliżu trasy z rozstawionymi końmi. Jeźdźcy zmuszali je do szalonego galopu i z nadzwyczajnym wysiłkiem ostatni z nich znalazł się w pobliżu wysokiej góry w chwili, gdy tajemniczy tancerze pojawili się na jej szczycie. Ułamek sekundy później ów szczyt rozstąpił się pod nimi. W tym właśnie momencie, obserwujący ich jeździec krzyknął przestraszony.
(Motor perkusji i basu wibrował miękko, a frazy wokalu napływały bezszelestnie:
pachnąc wilkiem - tańczę - rzeźbiąc w powietrzu - myśli zganiam - czuję)
- O rany... - Rana odezwała się półgłosem. Jej wzrok zgęstniał, a rzęsy z wdziękiem tańczyły wokół kruczoczarnych źrenic.
- Chodź... - powiedziałem. Kiwnięciem głowy dałem znak, abyśmy podeszli do drzwi wejściowych. Otworzyłem je.
-----------------------------------
- Są... - szepnąłem. Przycupnęliśmy na progu i zaczęliśmy obserwować dwie dziewczyny na schodach. Wyciągały z torby jakąś sieć, ustawiały głośniki. Kiedy popłynęła z nich nastrojowa, rytmiczna muzyka dziewczyny z latarkami w dłoniach stanęły jedna za drugą, ściśle do siebie przylegając. Następnie narzuciły na siebie sieć, która całkowicie je zakryła - od czubków głów aż po stopień schodów. Gdy patrzyło się na nie widziało się postać tylko jednej z nich - smukłą, zgrabną, obrysowaną miękką linią kobiecą sylwetkę, przezierającą spod tysięcy małych oczek okrywającej ją sieci. Przez chwilę stała ona nieruchomo, gdy nagle poruszyła się i wolnymi, z każdą chwilą jednak śmielszymi ruchami zaczęła zestrajać się z pulsem muzyki. A kiedy najdrobniejsza zmiana rytmu znajdowała odbicie w najlżejszym nawet jej poruszeniu, rozbłysły, jarząc się niczym miniaturowe księżyce w pełni, światła czterech latarek - pojawiła się nowa para rąk. Były już ich zatem dwie, ale należały do jednej tylko, rozkołysanej w tańcu postaci. Była to mityczna boginia o czterech ramionach! Jej płynne, zmysłowe ruchy łączyły się w wyrafinowanej symbiozie z krążącymi wokół niej po najwymyślniejszych trajektoriach księżycami, które, niczym harcujące nocną porą świetliki, nie rozświetlały otaczającej je ciemności, ale dodawały jej jeszcze głębi i tajemniczości.
- Mieszkałem kiedyś niedaleko rzeki - zacząłem mówić cicho do Rany - Po drugiej stronie tej rzeki było miejsce, gdzie pracowałem. Aby się tam dostać musiałem przejść przez most. Latami chodziłem po nim nie poświęcając mu specjalnej uwagi, często nawet nie widząc go. On po prostu był - most nad rzeką. I kiedyś, idąc po nim, spostrzegłem, że to wcale nie jest most ale ogromny wąż!
Skomentuj utwór (0)
- Zaloguj się, aby móc komentować utwory innych użytkowników -